poniedziałek, 25 grudnia 2017

Vincent cz.1

Stałam na mostku i w milczeniu przyglądałam się planecie, do której właśnie lecieliśmy. Nasz statek porządnie oberwał podczas ostatniej akcji, a do tego nasi dawni pracodawcy teraz chcieli zawiesić sobie nasze głowy nad kominkiem. Musieliśmy zatem zniknąć. A gdy Ragna zaproponowała powrót do jej rodzinnej galaktyki – zgodziłam się. 
- To na tej się wychowałaś? - zagadnęłam, nie odwracając wzroku od wielkiego okna na przodzie.
- Niee… Moją już minęliśmy. Ta tutaj to Wenus – odpowiedziała obojętnym głosem.
Ragna siedziała tuż za mną, rozwalona na fotelu kapitana. Pozwalałam jej na to, bo znałyśmy się od lat i nasza relacja zawsze była przyjacielska. Wrzuciła sobie do ust kolejnego orzeszka i uśmiechnęła się z satysfakcją, rozgryzając go. W swojej obecnej formie wyglądała zupełnie zwyczajnie. Była dość niską, młodą dziewczyną z długimi blond lokami spływającymi swobodnie po plecach. Jej skóra była opalona, a ubranie nowe i schludne. Jednym co wyróżniłoby ją teraz z tłumu były jej oczy. Czarne i puste, niczym dwa dna studni lub czarne dziury. Technicznie rzecz biorąc, Ragna była martwa od ponad tysiąca lat. 
- Gdy wylądujemy, trzeba się dobrze ukryć. Ale nie martw się. Byłam tu już, całkiem niedawno zresztą i szybko wykombinuję nam przykrywki. - Posłała mi wesoły uśmiech.
- Tylko niech nie ponosi Cię fantazja, tak jak ostatnim razem. Lor nadal nie może Ci tego wybaczyć… - odparłam, starając się być poważną, ale na to wspomnienie po prostu nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu.
- I nigdy nie wybaczę.
Odwróciłyśmy się zdziwione obecnością Lorelai'a. Nie słyszałyśmy jak wszedł na mostek. Wbił wzrok w szybę i stał przez chwilę ze skrzyżowanymi rękami i miną sugerującą, że lepiej z nim nie zadzierać. I była to prawda. Pochodził z planety barbarzyńców i tam też się wychował. Wszyscy są tam duzi, zgniło-zieloni i ze szpiczastymi zakończeniami czaszek. Uczył się walczyć od dziecka i teraz, po trzydziestu latach treningu, był niezrównanym wojownikiem. Jego specjalnością były dwa małe sztylety. Lor w walce był szybki i zwinny niczym mały veez. Ale także brutalny. I nigdy, przenigdy nie zdradzał łatwo swoich emocji. Zaledwie raz w życiu widziałam u niego coś więcej niż milczącą zawziętość, a był to właśnie wstyd po tym, co wymyśliła dla niego Ragna podczas ukrywania się na Sorkenie. 
- Lepiej szybko wylądujmy, zanim „Shirley” do reszty nas zawiedzie – westchnęłam. Ten statek kupiłam na swoje pierwsze zarobione pieniądze, jako łowca nagród. „Shirley” służyła mi już od siedmiu lat i coraz bardziej upadała na zdrowiu. Z czułością poklepałam ją po panelu sterowania i spojrzałam na naszego androida. - Jaki port wybrałaś?
Wyglądała zupełnie jak człowiek, ale już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć charakterystyczną sztywność. Nie mrugała, nie zmieniała mimiki twarzy. Ale traktowaliśmy ją wszyscy jak członka załogi. 
- Najdogodniejszy port znajduje się w mieście o nazwie Fillisa, kapitanie.
- Dobrze. Zatem do dzieła. Dokujmy.

Piętnaście minut później z ulgą wyłączyłam rozgrzany do granic możliwości silnik i spojrzałam na załogę. 
- Ragna, Twoja kolej – zwróciłam się do dziewczyny.
Uśmiechnęła się łobuzersko i od razu wyszła ze statku. Zamknęłam za nią śluzę i odprowadziłam ją wzrokiem, patrząc przez okno. Nie wiedziałam ile czasu zajmie jej załatwianie nam nowych tożsamości, ale sądziłam, że uwinie się dość szybko. W takich sprawach była zadziwiająco skuteczna, więc teoretycznie nie miałam powodów do zmartwień. Ale martwiłam się mimo wszystko. Ludzie, którzy rozesłali za nami listy gończe, byli jeszcze skuteczniejsi w tym co robili. A trochę nabroiliśmy…
Postanowiłam przejść się po statku dla zabicia czasu i posprawdzać co dokładnie trzeba naprawić. Co prawda Android mogła to zrobić w trzy sekundy, ale potrzebowałam zrobić to sama. Gdy wróciłam na mostek, Ragna już tam na mnie czekała. Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. 
- To było szybkie… nie udało Ci się? - Uniosłam brew, trochę zaniepokojona, ale dziewczyna pokręciła głową, śmiejąc się.
- No coś Ty… dowiedziałam się dość. Jest tu sporo możliwości. To całkiem ładne miasteczko i dużo się tutaj dzieje. Co prawda tam, nad centrum, unosi się Cytadela pełna czarodziejów i Czarowników, ale prawie nigdy nie schodzą na dół. Wszyscy siedzą tam, a mieszkańcy są w najgorszym stopniu tylko średnio obdarzeni. Na pewno dużo słabiej niż ja. Tak czy owak wygląda na to, że jest to idealne miejsce żeby się przyczaić i możemy tu zostać na bardzo długo. A skoro tak, to i nasze nowe role muszą tu się ładnie zaaklimatyzować. I przy okazji trochę zarobić.
- Jak zaczniemy kraść, zaraz nas namierzą i będziemy musieli uciekać. Nie zdążymy nawet naprawić statku.
- Po pierwsze to nie chodziło mi o zwykłą kradzież, a po drugie to mogłabyś w końcu porzucić tą starą łajbę i kupić coś porządnego. Coś co nie psuje się raz w tygodniu!
Spojrzałam na nią urażona. 
- Dobrze wiesz, że kocham „Shirley” i dopóki nie będzie zupełnym wrakiem, nie pozbędę się jej.
- Zupełnym wrakiem to ona była już rok temu, teraz to jest… eh, nawet nie mam na to dobrego określenia!
Wywróciłam oczami i westchnęłam.
- Odpływamy od tematu, nie uważasz? Co miałaś na myśli o tej kradzieży?
- Chciałabym zorganizować coś z polotem, coś na co najmniej kilka miesięcy.
- Więc? - Uniosłam brew już trochę zniecierpliwiona.
- Pamiętasz Qeff?
Szybko przeszukałam pamięć pod kątem tego imienia, ale szybko zdałam sobie sprawę, że to nie imię, a miejsce. I zaraz na mojej twarzy pojawiła się zdziwiona mina. 
- Chcesz to powtórzyć?
- Mhm. Ale tym razem to Ty wystąpisz w roli głównej!
- Co to to nie! - powiedziałam stanowczo i skrzyżowałam ręce. - Może Ty się bawiłaś świetnie, ale mi to zupełnie nie leży. Dlaczego sama znowu nie spróbujesz? I tak jesteś w tym dużo lepsza, wręcz naturalny talent. - Uśmiechnęłam się kpiąco.
- Oj no weź, przynajmniej się trochę zabawisz. Kiedy ostatni raz w ogóle miałaś kogokolwiek?
- To nie Twój zasrany interes! - prychnęłam, ale to wywołało u niej tylko śmiech.
- Słuchaj, ta rodzina jest super bogata. Szukają kogoś dla ich syna i z tego co wiem, są bardzo zdesperowani, więc nie będą zadawać wielu pytań. O tym ziomeczku nie wiem zbyt wiele, bo to straszny samotnik. Więc i tak nie będziesz z nim spędzać dużo czasu. A pomyśl o tej fortunie… Jak go zabijesz, to zgarniasz wszystko… a mieszkają w pałacu… - mówiła, wyraźnie starając się mnie zachęcić.
- I wcale nie będzie to podejrzane.
- Już my się postaramy żeby nie było. - Uśmiechnęła się promiennie. - To co? Bo mogę jeszcze dzisiaj zacząć organizować. Czym szybciej tym lepiej.
- Zabiję Cię kiedyś… - westchnęłam zrezygnowana i skinęłam głową. 
- Nie możesz! - Posłała mi w powietrzu całusa, śmiejąc się wesoło. - To ja lecę wyrabiać papiery! Będę grała Twoją dawną guwernantkę, która pomaga Ci po śmierci Twoich rodziców. Gdy pomyślą jaka jesteś sama na tym świecie, będą bardziej przychylni! I będziemy pochodzić z Reyn, jeśli w ogóle słyszeli o tej planecie, to skojarzą im się z tymi do porzygu uczciwymi uzdrowicielami.
- Przemyślałaś już to sobie…
- Żebyś wiedziała! Może jeszcze dziś załatwię nam audiencję!
I wybiegła, pozostawiając mnie sam na sam z całą masą wątpliwości. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz