wtorek, 26 grudnia 2017

Vincent cz. 8 & 9

Skończyły mi się farby. I nici. Nudziło mi się niemiłosiernie i wałęsałam się po pokoju bez celu. Vincent gdzieś zniknął, więc mogłam dotykać czego tylko chciałam. Tamta książka wciąż leżała na biurku i bardzo mnie kusiła… 
Podeszłam do niej i oparłam się o oparcie krzesła. Przy biurku było trochę niewygodnie, ale na łóżku… na łóżku czytałoby się świetnie. Ostrożnie zamknęłam księgę i zabrałam ją ze sobą. Ułożyłam się wygodnie na brzuchu i otworzyłam lekturę na stronie, na której skończyłam. 
Czytałam w transie, bo historia była ciekawsza niż sądziłam. Zupełnie zapomniałam o otaczającej mnie rzeczywistości.
- Ty czytasz…?
Podskoczyłam ze strachu i prawie zleciałam z łóżka. Wbiłam w Vincenta spojrzenie jednocześnie pełne przerażenia jak i gniewu. Musiał wejść do środka i nawet tego nie zauważyłam. 
- Oczywiście, nie jestem analfabetką – powiedziałam, siląc się na jako taki uprzejmy ton, chociaż wkurzał mnie jego zszokowany wyraz twarzy. Serio? Myślałeś, że co? Urodziłam się w lesie?
- N-nie, nie o to mi chodzi…
Podszedł szybko i uklęknął przy łóżku, przysuwając do siebie książkę.
- To jest zapisane w jakimś wymarłym, bardzo starym języku. Od pół roku próbuję to rozgryźć.
Parsknęłam śmiechem. 
- Nauczyłam się pisać tym alfabetem w wieku czterech lat, jest więc, dosłownie, dziecinnie prosty. Co prawda trzeba znać trochę historii, ale jeśli wiesz, że Ci ludzie przykładali wielką wagę do faz księżyców, a… - przerwałam na chwilę, żeby pokazać mu okładkę. - a tutaj narysowane są właśnie trzy księżyce, to idzie to rozpracować…
- Myślałem, że to plamy… - przyznał.
- Z kraterami.
Wzruszył ramionami i na chwilę się zamyślił, po czym spojrzał na mnie niepewnie. 
- Mogłabyś… mogłabyś to przetłumaczyć?
- Co ci tak zależy na jakiejś noweli dla dzieci?
- Ale… to prawdziwa historia, jestem pewien. Tylko nie znam szczegółów, a tam właśnie są zawarte. Musze poznać prawdę. Proszę.
W sumie co mi szkodziło. Co prawda książka była gruba, więc mogło nam to trochę zająć, ale i tak miałam sporo czasu do zabicia. 
- Weź notatnik, jeśli chcesz coś zapisać – powiedziałam, pamiętając jak wcześniej z nim pracował.
Pokiwał głową i zerwał się na równe nogi. Rany, chyba faktycznie mu na tym zależy. 
Kiedy wrócił usiadł na łóżku, ale jednak jak najdalej mnie. Ułożyłam się wygodnie i otworzyłam księgę. 
- Obcy nadchodzą – zaczęłam czytać. - Nie mamy co do tego wątpliwości. Nasza gildia otrzymała informacje z pewnego źródła, którego jednak nie mogę tutaj zdradzić w trosce o bezpieczeństwo nas wszystkich. Dokładamy wszelkich starań, by zapewnić krajowi dostateczną ochronę, ale obawiam się, że polegniemy. Oczywiście w towarzystwie usiłuję zachować pogodę ducha i wspieram moich przyjaciół, jednak w głębi serca czai się ciemny pesymizm. Zdecydowałem się spisać nasza historię, aby wiedza o magach z Onelle-Krie nie umarła wraz z nami. Umrzemy. To zabawne, biorąc pod uwagę, że zawsze byliśmy pewni swojej nieśmiertelności.   Tajemna, stara sztuka magii mogłaby zostać pogrzebana wraz z nami. Oni tego chcą. Jednak ja na to nie pozwolę. Ty, który czytasz te słowa, wiedz, że poświęcam ostatnie chwilę mojego życia żebyś poznał tę historię. Cofnijmy się do początku. Wszystko zaczęło się całe tysiąclecie temu, kiedy bogini Viena wybrała dziesiątkę najszlachetniejszych i obdarzyła ich boską cząstką. Podarowała im moc i nauczyła wykorzystywać ją do czynienia dobra. Tak też robili. A potem przekazywali wiedzę i moc swoim dzieciom, one swoim dzieciom i tak dalej z pokolenia na pokolenie. Uczyliśmy się na swoich błędach i błędach naszych przodków. Znajdowaliśmy nowe sposoby, rozwijaliśmy stare. Przez wieki rośliśmy w siłę, a przez cały ten czas składaliśmy naszej bogini przysięgę. Obiecaliśmy pozostawać ludem pokojowym i neutralnym we wszelkich sporach. Ale innym nie podobała się nasza potęga. Nalegali żebyśmy wspierali ich w czasie wojen, a każdą odmowę traktowali osobiście. Nienawiść do nas rosła, a my próbowaliśmy żyć dalej na swojej ziemi, licząc na to, że inni wkrótce zaakceptują naszą filozofię i przestaną nas nękać. Ze smutkiem muszę Cię poinformować, że tego nie zrobili. Zamiast tego zebrali armię najpotężniejszych czarodziejów i czarowników. W momencie gdy piszę te słowa, oni są w drodze na naszą planetę. Jest ich zbyt wielu, a nam nie wolno jest używać magii przeciwko innym istotom. Podejrzewam, że w przeciągu tygodnia żaden z nas nie będzie już żywy. Nie jestem pewien co zrobią z dziećmi, ale moje źródło zapewnia, że ich nie zabiją. Słyszałem, że mają jedynie  wymazać im pamięć i zablokować ich zdolności tak, by nie mogły jej używać ani one, ani ich przyszłe potomstwo. 
Czytałam, bardzo wczuwając się w sytuację tego maga. Bardzo mu współczułam, ale jednocześnie czułam podziw, że mimo takiej sytuacji nie zamierzali złamać obietnicy. Dalej opowiadał o zaklęciach, tłumaczył wszystko po kolei tak, żeby czytając mógł się ich nauczyć. Pisał także o roślinach, o komosie… właściwie o wszystkim, stąd grubość książki. 
Codziennie czytałam co najmniej kilka rozdziałów, a Vincent pilnie notował najważniejsze informacje. Nie wiedziałam co było dla niego najważniejszymi informacjami. Raz zerknęłam na to co notuje, ale robił to szyfrem. 
Kiedy skończyliśmy czytać księgę było mi nawet trochę smutno. Lubiłam te nasze popołudnia, a teraz znowu będę się nudzić i robić wszystko by uniknąć rozmowy o wnukach z mamusią. Z żalem dokończyłam czytać ostatnie słowa i zatrzasnęłam książkę z cichym westchnieniem. Przez chwilę krążyłam myślami wokół autora i jego przyjaciół. Byli dobrymi ludźmi, a zostali potraktowali w tak niesprawiedliwy sposób. Pokręciłam głową, żeby odpędzić od siebie te myśli. Uniosłam wzrok, żeby spojrzeć na Vincenta, który z ołówkiem w ustach odczytywał swoje notatki. 
- To wszystko – powiedziałam w razie jakby jeszcze się nie reorientował. Czasami był tak zamyślony, ze umykały mu przyziemne rzeczy i nauczyłam się mu to komunikować.
Spojrzał na mnie wyrwany z transu i pokiwał głową. 
- Dziękuję – powiedział ze szczerą wdzięcznością.
Posłałam mu lekki uśmiech i wstałam z łóżka żeby się porządnie przeciągnąć i rozprostować kości. Potem podeszłam do okna. Dbałam o to, żeby zasłony były odsłonięte, chociaż Vincent zasłaniał je, gdy tylko traciłam je z zasięgu wzroku. Miałam wrażenie, że to jakaś gra, ale nie zdradzał przy tym żądnych emocji i na dobra sprawę nie miałam pojęcia czy jest tymi działaniami rozbawiony czy wkurzony. Tak czy siak robiłam to dalej. 
Pogoda była prześliczna. 
- Chyba się przejdę – powiedziałam od niechcenia. Chyba trochę za bardzo się przy nim rozluźniłam i ie udawałam nieśmiałej, godnej księżniczki już tak konsekwentnie jak na początku.
- Pójdę z Tobą.
Spojrzałam na niego, nie umiejąc ukryć zdziwienia. 
- Jestem w szoku – przyznałam, ale zaraz posłałam mu wesoły uśmiech, żeby się biedactwo nie spłoszyło. - Więc chodźmy.
Ukrył notes w biurku, zabrał z szafy nasze płaszcze i wyszliśmy. Słońce świeciło, ale jednak zaczynało się robić nieco chłodniej, dlatego warto było mieć przy sobie jakieś dodatkowe okrycie. Potrafiłam już rozpoznać jaka panuje temperatura, nawet nie wychodząc z domu. Vincent, którejś w przerwie od czytania, pokazał mi kwiaty rosnące pod oknem. Ich płatki rozchylały się w charakterystyczny sposób w zależności od ciepła. 
Przeszliśmy szklanym mostem i udaliśmy się prosto do miasta. Po drodze kupiłam sobie trochę karmelizowanych pączków róży wschodniej. Były tak bardzo pyszne jak i drogie. Przez chwilę staliśmy przy fontannie, słuchając cudownego grania Niespokojnej Muzy. To był zawsze obowiązkowy punkt mojego spaceru. Ale wkrótce poszliśmy dalej. Usiedliśmy na mostku, ozdobionym małymi kolorowymi szkiełkami. W pobliżu o tej porze nie było już ludzi. 
- Lubię to miejsce… - szepnęłam bardziej do siebie, niż do niego.
Może nawet trochę żałowałam, że już niedługo będziemy tu spaleni. Nie będę mogła wrócić. 
- Ja też – przyznał. - Chociaż czasami chciałbym rzucić to wszystko i wyjechać jak najdalej…
To był chyba pierwszy przejaw takiej szczerości w jego wykonaniu. 
- Przez rodziców? - zapytałam, nie mogąc się powstrzymać od lekkiego uśmieszku. Spojrzał na nie jakby nie ufnie. - Nie martw się, przecież nic nie powiem. Nie jestem żoną Twojej matki, tylko Twoją, z tego co pamiętam – palnęłam i zatkałam się kolejnym pączkiem, żeby się zamknąć.
Uśmiechnął się pod nosem. 
- Poniekąd…


Spojrzałam na niego z zaciekawieniem, zachęcając go żeby trochę to rozwinął. Opuścił głowę, ale miałam wrażenie, że potrzebuje tylko odrobiny zachęty, żeby podjąć wyznanie.
- To dlatego, że nie pozwolili Ci poślubić kogo chcesz? - posłałam mu pełne współczucia spojrzenie. - Nie martw się… wiesz, jeśli o mnie chodzi to nie będę Ci stała na przeszkodzie. Jeśli kiedyś zakochasz się w jakimś miłym chłopcu to będę Cię kryła.
Wtedy spojrzał na mnie zupełnie zbity z tropu. Chyba nie powinnam była mówić tak wprost, że nie zależy mi na wyłączności. Może on myślał, że go kocham czy coś i to było bardzo niepoprawne z mojej strony.
- Chłopcu? - skrzywił się lekko.
Teraz to ja się troszkę zdziwiłam.
- No tak. - Wzruszyłam ramionami. - Mi to wszystko jedno kogo byś wolał, także nie musisz udawać. I tak jak powiedziałam, nikomu nic nie zdradzę. Ale skoro Twoi rodzice wiedzą to…
- To nie tak – przerwał mi, biorąc głęboki oddech, a potem parsknął śmiechem. - To w ogóle nie o to chodzi… 
Uniosłam brwi nie mając pojęcia o co chodzi. To była moja najmocniejsza teoria i teraz niby miała runąć? To w taki razie już nic nie wiem. Chociaż… No tak, wyglądało na to, że po prostu byłam zbyt pewna siebie, żeby zauważyć najprostszą możliwość.
- Oh… już rozumiem… No tak, wygłupiłam się, wybacz.
Spojrzał na mnie, unosząc brew. Pewnie ciekawy czy mogłam wpaść na bardziej niedorzeczny pomysł.
- Co tym razem wymyśliłaś? - zapytał, krzyżując ręce i patrząc na mnie wyzywająco. Miałam rację.
Wywróciłam oczami i wstałam z murku, poprawiając sukienkę.
- Mogłeś mi po prostu od razu powiedzieć, zamiast zostawiać mi miejsce na snucie teorii. Zrozumiałabym przecież.
- Tak samo jak moje ciągoty do innych chłopców? - Oh, czyżby chciał się ze mną podrażnić. Jakże nie w jego stylu. Skrzyżowałam ręce i spojrzałam na niego tak samo jak on na mnie.
- Tak, dokładnie tak samo. Może byłoby mi trochę smutno, ale przecież jakoś bym to przeżyła. - Wywróciłam oczami i mogłam niemal widzieć, jak trybiki w jego mózgu przesuwają się i próbując znaleźć rozwiązanie tej zagadki. W końcu się poddał i uniósł ręce w obronnym geście.
- Dobra, poddaję się. O co Ci chodzi?
- Zwyczajnie i po ludzku Ci się nie podobam i… nie, daj mi skończyć. I nie mam absolutnie żadnych pretensji – powiedziałam spokojnie i aż byłam z siebie dumna. - Ty też nie jesteś w moim typie – palnęłam, a potem znieruchomiałam zdając sobie sprawę jaką idiotką jestem. Ale ku mojemu zaskoczeniu jego reakcja była zupełnie inna niż każda, której się spodziewałam. Mianowicie Vincent roześmiał się na głos. Gapiłam się na niego ze zmarszczonymi brwiami.
- Przepraszam, bo teraz nie jestem pewna co jest takie zabawne. To, że tak późno na to wpadłam?
Uspokoił się, choć zajęło mu to chwilkę. Pokręcił głową i spojrzał na mnie z pogodnością i  łagodnością.
- To też nie tak. I proszę, nie zgaduj już więcej, bo się pogrążasz – stwierdził z rozbawieniem i wstał, ruszając w stronę domu.
Przez moment stałam tam nie mając pojęcia co się dzieje. W końcu z braku lepszego pomysłu dogoniłam go i przez chwilę szliśmy obok siebie w milczeniu.
- Czyli… ujdę w tłumie? - upewniłam się, chcąc się trochę podbudować.
Parsknął śmiechem i pokiwał głową.
- Tłum musiałby być spory, ale tak, ujdziesz w tłumie – odparł, a ja nie wiedziałam czy mówi śmiertelnie poważnie, czy się naśmiewa. Czasami był jak Lor – wyglądał jakby nie miał w sobie żądnych emocji. A ten śmiech na mostku był dla mnie kompletnym szokiem i nigdy nie widziałam u niego czegoś podobnego.
- No więc powiesz mi jaki jest prawdziwy powód? Skoro mam już nie zgadywać…
Przez jakiś czas milczał. Może się zastanawiał, nie wiem. W końcu westchnął ciężko.
- Może innym razem. Za to Ty możesz mi powiedzieć, czemu babcie uczą Qeffijskie księżniczki języka z tamtej książki… on ma jakąś nazwę?
Na chwilę krew zakrzepła mi w żyłach, ale nie dałam tego po sobie poznać. Potrzebowałam wiarygodnej wymówki. Oczywiście musiałam wziąć pod uwagę, że Vincent zapytał o to, ponieważ coś podejrzewa, chociaż jego ton był zbyt swobodny. Jak zwykle panikuję.
- Moja babcia sporo podróżowała w młodości, a nauka języków była jej drugą wielką pasją… A uczyła mnie nie tylko kryye, bo to jest jego nazwa, ale i wielu innych. - Wzruszyłam ramionami.
Pokiwał głową, przyjmując to wyjaśnienie do wiadomości.
Dotarliśmy do domu, gdzie od razu powitała nas mamusia.
Kilka dni temu przypadkiem dowiedziała się o tym, ze Vincent wcale nie śpi ze mną w jednym pokoju, co znacząco zmniejszało szansę na wnuki. Była bardzo zawiedziona postępowaniem swojego syna i przez bitą godzinę trzymała go w salonie, dając wykład na temat sposobu, w jaki powstają dzieci. Wspomniała, że jest to o wiele prostsze, gdy ludzie nie są od siebie oddzieleni kilkoma ścianami. No tak, musiałam przyznać jej rację. Ale chichocząc pod drzwiami podsłuchując nie bardzo chciałam się ujawniać i gratulować jej rozległej wiedzy w temacie.
Ale dzisiaj udowodniła, że tamto nie było jej ostatnim krokiem. Dopadła do nas tuż za drzwiami i wyciągnęła zza pleców małe, różowe śpioszki. A więc marzyła się jej wnuczka.
- Chyba trochę dla Ciebie za duże – ocenił Vincent i zupełnie obojętnie minął ją, by zaszyć się w pokoju.
Musiałam uklęknąć, udając, że wiążę buta, żeby nie zdradzić mojego rozbawienia.
- Jest taki niepoważny! - prychnęła. - Ale to nic, skoro mam rozsądną synową! Spójrz, czy to ubranko nie jest urocze?
Gdy się już uspokoiłam, spojrzałam fachowym okiem, dotykając tkaniny. To też było drogie.
- Prześliczne – powiedziałam, udając zachwyt. - Czy… czy mogę je zatrzymać? - zapytałam niepewnie, a na jej twarzy pojawił się lekki szok, który chwilę później ustąpił euforii. Kobietka znowu sobie coś ubzdurała. Powstrzymałam westchnięcie.
- Oczywiście, kochanie! Niech dobrze służą! - Przytuliła mnie mocno.
- Jestem trochę zmęczona, więc jeśli mogłabym już wrócić do...
- Naturalnie – przerwała mi z przejęciem. - Idź, idź, skarbie Odpocznij!
Valeria stojąca nieopodal posłała mi czujne spojrzenie, spod przymrużonych powiek. Zaczynałam się jej bać. Kiedy wróciłam do pokoju i zamknęłam za sobą drzwi, odetchnęłam z ulgą. Vincent siedział przy biurku z kolejną księgą i spojrzał na mnie przelotnie, chociaż jego wzrok na chwilę zatrzymał się na śpioszkach.
- Nie pytaj – powiedziałam stanowczo, więc zajął się sobą, a ja zabrałam mój nowy haft do łóżka i zajęłam się tworzeniem bukietu róż z kolorowych nici. Zrobiłam się w tym całkiem niezła, więc sprawnie tworzyłam kolejne kwiaty i liście, a efekt bardzo mnie satysfakcjonował. Zaczęłam się nawet martwić czy na „Shirley” będę miała czas na haftowanie.

Następne dni były raczej spokojne, a niektóre wręcz nudne. Tyle dobrego, że Vincent czasami był zdolny do oderwania się d pracy na godzinę lub dwie i towarzyszył mi podczas spacerów. To było całkiem miłe. Nie był już taki sztywny i spięty przez cały czas i dało się z nim pogadać. Zaczął się też coraz częściej ze mną drażnić i chociaż czasami mnie to wkurzało, to przynajmniej miałam jakąś zabawę.
Miałam też okazję pogadać z Lorem, ale jak zwykle nie był specjalnie rozmowny. Stwierdził, że nie wiedzie mu się źle, ale wolałby już wrócić na statek. Chyba zwyczajnie świerzbiły go ręce przed przywaleniem komuś. Rozumiałam go doskonale.
Ragna z kolei bawiła się znakomicie. Jako dobrze urodzona, egzotyczna dama miała wielkie powodzenie i wykorzystywała to do granic możliwości. Miała też sporo pieniędzy, które moi teściowie przeznaczali na jej utrzymanie w ramach wdzięczności za pomoc i wsparcie dla mnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz