wtorek, 26 grudnia 2017

Vincent cz. 7

Szliśmy przez kilka minut, a potem naszym oczom ukazał się przeogromny budynek. Nie wiedziałam nawet jak daleko się kończy, byłam przy nim jak mrówka w porównaniu z Cytadelą. Było tam kilka dużych wejść, przez które gęsiego przedostawały się najróżniejsze istoty. Ustawiliśmy się w kolejce i wkrótce weszliśmy na trybuny, a że siedzieliśmy w pierwszym rzędzie to tuż pod nami znajdowała się wielkie arena w kształcie owalu, z podłużną wyspą pośrodku. Na starcie ustawiło się kilka maleńkich powozów zaprzężonych w zwierzęta, których nie znałam. Po dwa przy rydwanie, a powoził jeden człowiek. Każdy miał strój w innym kolorze.
- Czyli kto pierwszy ten lepszy? - spojrzałam pytająco na Hektora, który pokiwał głową.
- Tak, muszą przejechać trzy okrążenia. No i typujemy pierwsza trójkę. Ile panienka postawi?
Sięgnęłam do torebki i zaczęłam odliczać krążki, ale ku mojemu zaskoczeniu Vincent zabrał mi je i wrzucił z powrotem do torby, którą zamknął. A przy tym wszystkim nawet nie spojrzał mi w oczy. 
- Nie zakładamy się o nic z Oszarami – powiedział z powagą, ale na jego twarzy dało się zauważyć jakieś drobne rozbawienie.
- Musiałem spróbować – Hektor odpowiedział mu ze śmiechem.
Zabrzmiał gong, a ludzie na trybunach zamilkli. Na środek wyszedł jakiś facet z urządzeniem trzymanym przy twarzy. 
- Witajcie Fillisanie i cudzoziemcy na naszych comiesięcznych wyścigach rydwanów! Dzisiaj rozpoczynamy od wyścigu na czas, a bierze w nim udział pięciu zawodników z pięciu miast Skalli. Powitajmy ich brawami!
Wszyscy ludzie na trybunach zaczęli wiwatować i klaskać, a zrobił się od tego niewyobrażalny hałas. Zaśmiałam się, czując tę cudowną atmosferę. Hektor w międzyczasie kupił od chodzącej między rzędami przekupki trochę słodyczy i nas poczęstował. To chyba były jakieś karmelizowane robaczki, całkiem smaczne. 
Rozległ się kolejny gong, a zawodnicy po sprawdzeniu uprzęży zajęli miejsca w rydwanach. Mówili coś do siebie, ale byłam trochę zbyt wysoko, żeby ich słyszeć. Jeden nich przebiegł wzrokiem po trybunach i zatrzymał się na mnie. Uśmiechnął się łobuzersko i skłonił mi się lekko. 
Nie byłam pewna czy wolno mi to w ogóle zauważyć, ale ostatecznie posłałam mu lekki uśmiech.
Gdy wszyscy byli gotowi, prowadzący dał znak i na kolejny gong ruszyli z kopyta! Oh, cóż to był za widok! Właściwie żaden, bo zrobili tyle kurzu, że przysłoniło nam to widok. Ale kurz szybko opadł i mogliśmy podziwiać jak galopują, próbując się wyprzedzać. A nie było to łatwe, wszyscy byli bardzo wyrównani. Zaliczyli już pierwsze okrążenie i wciąż tylko dwa rydwany nieznacznie wysunęły się na prowadzenie. Ludzie krzyczeli imiona swoich faworytów, błagając by jechali szybciej. Tętent kopyt w połączeniu z tymi okrzykami powodowały niesłychany hałas, jeszcze nigdy nie przeżywałam czegoś takiego! Było cudownie!
Zerknęłam w stronę Vincenta, żeby zobaczyć czy zdradzi jakieś emocje, ale jego nie było… Zaczęłam się rozglądać i w końcu zauważyłam jak zmierza pospiesznym krokiem w stronę wyjścia. 
- Przepraszam – rzuciłam do Hektora, który raczej i tak niczego nie zauważył, po czym unosząc lekko materiał sukni, pobiegłam za tym jełopem.
Dogoniłam go dopiero na ulicy. 
- Co się stało? - zapytałam trochę poddenerwowana, nie mając pojęcia dlaczego wyszedł w połowie wyścigu. Spojrzał na mnie kątem oka, ale był wyraźnie zaaferowany czymś innym. Machnął ręką, żebym się uciszyła i nawet nie zwolnił kroku.
Byłam tak zaskoczona, że nawet go nie ochrzaniłam tylko szłam obok niego. Najwyraźniej zmierzał w stronę domu, a zęby i pięści miał zaciśnięte. Chyba naprawdę coś się tam stało, więc postanowiłam zachować dla siebie komentarze.
Gdy tylko dotarliśmy do pałacu zaszył się w pokoju, a ja trochę bezradnie stałam w holu, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Na „ratunek” przybyła mamusia.
- I jak było? Dobrze się bawiliście? Przyznam, że myślałam, że nie będzie was dłużej, ale cóż…
- Miasto jest przepiękne – rzuciłam trochę zbyt obojętnie, bo myślami byłam jeszcze gdzieś indziej. - Poszliśmy na wyścigi rydwanów, ale Vincent chyba źle się poczuł…
- Źle się poczuł? - powtórzyła trochę zdziwiona, ale nagle i na zaledwie sekundę na jej twarzy pojawiło się zmieszanie. - No nic, trudno. Innym razem zwiedzisz Fallisę. Tymczasem zapraszam na herbatę do ogrodu. Porozmawiamy o przyszłości, chodź, chodź.
Gdy ruszyła w stronę tarasu westchnęłam ciężko, domyślając się czego dokładnie będzie dotyczyła ta rozmowa. 

Każdy dzień wyglądał bardzo podobnie. Matka zmuszała Vincenta żeby spędzał ze mną czas, ale on zawsze zajmował się wtedy swoimi książkami, a ja znalazłam zajęcia dla siebie. Nie było wiele takich, które odpowiadały damie, a jednocześnie mi się podobały, ale odnalazłam powołanie w malowaniu akrylami i haftowaniu. Kiedy zasypiałam Vincent był jeszcze w pobliżu, ale potem tajemniczo znikał. Pojawiał się dopiero na śniadanie. Czasami rozpływał się w powietrzu też w ciągu dnia, kiedy matka go nie pilnowała. Ale mi było to na rękę. Przyzwyczaiłam się i byłam zupełnie szczęśliwa. A moja kolekcja sztuki powiększała się regularnie. Także garderoba i szkatułka, bo teściowa zabierała mnie na zakupy, twierdząc, że warto zachęcić męża ładnym strojem albo dopasowanym do oczu naszyjnikiem. Nie miałam absolutnie nic przeciwko tym drogim prezentom.
I tak minęły sobie spokojnie dwa tygodnie, podczas których bardzo rzadko rozmawiałam z Vincentem, za to wkurzająco często z jego matką. 
Aż w końcu odwiedziła mnie Ragna.
Zabrałam ją do ogrodu, gdzie nikt nie mógł nas podsłuchiwać, a Valeria przyniosła nam ciasto i zimne napoje. Przyzwyczaiła się już do mnie i chyba uwierzyła, że nie mam złych zamiarów i nie próbuję uwieść jej ukochanego panicza na siłę. Jednak wciąż nie była bardzo przyjazna. 
- Miałaś przyjść po kilku dniach! - syknęłam do Ragny, gdy zostałyśmy same.
Parsknęła śmiechem i sugestywnie spojrzała na moje nowe diamentowe kolczyki. 
- A co? Źle Ci tu?
- Nudzę się…
- Twój mąż nie zapewnia Ci rozrywek?
- Nie. On wcale nie chciał żony. Chciał męża.
Ragna przez chwilę patrzyła na mnie z trochę niepewną miną, ale w końcu westchnęła. 
- No… to chociaż się nie napracujesz. Ale powiedział Ci to?
- Nie, ale to przecież widać. Ja w ogóle go nie interesuję. Za to całe dnie spędza z nosem w książkach i jest w jakimś konflikcie z matką. Pewnie ona nie akceptuje tego, że chciałby być z chłopakiem i zmusiła go, żeby się ożenił, bo chciała wnuków.
- Popieprzona rodzinka – parsknęła śmiechem.
- Ale na szczęście bogata.
- Już niedługo będzie mniej bogata. -  Uśmiechnęła się szelmowsko. - Wytrzymaj jeszcze za dwa, trzy tygodnie i będziemy się pomału zbierać. Nie warto ryzykować i zostawać w jednym miejscu na dłużej. A jak tam Lor?
- Nie jestem pewna… rzadko go widzę, a jeśli już to zawsze ktoś jest ze mną i nie mogę z nim wtedy rozmawiać. Ale wygląda dobrze.
Pokiwała głową.
- No więc wszystko idzie zgodnie z planem. Tak trzymaj, kochana. Wiesz, jakbyś jednak chciała trochę wykorzystać swojego męża to mogę Ci załatwić jakieś specyfiki…
- Nie jestem aż tak zdesperowana – prychnęłam.
- Powinnaś być - zdziwiła się. - Byliśmy chyba na Hruuan, kiedy ostatni raz…
- Zamilcz – przerwałam jej już wkurzona, na co jej reakcją był tylko śmiech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz