środa, 27 grudnia 2017

Vincent cz. 11

Ragna patrzyła na mnie w szoku. Była doskonałą kłamczuchą, ale po latach znajomości potrafiłam już zazwyczaj rozpoznać kiedy mówiła prawdę. I ten wyraz jej twarzy był prawie na pewno szczery. 
- Magiem… ale że MAGIEM? - wytrzeszczyła oczy.
- Tak, głupia! Że MAGIEM!
- Dobra, cicho, bo sąsiedzi usłyszą. Czyli Cię wykrył? Musimy uciekać. Gdzie Lor?
- Nie, czekaj… nie rozpoznał… Po prostu miał mały wypadek z mocą i się dowiedziałam.
Pokiwała głową w zamyśleniu.
- Dasz radę doprowadzić to do końca? Kurcze, nie miałam o tym pojęcia, przysięgam. Gdybym wiedziała, w życiu bym tego nie zorganizowała. Co on tu w ogóle robi? Powinien być w Cytadeli!
- Wiem, wiem. Rodzice nie zgodzili się żeby się tam uczył. Sam próbuje i muszę przyznać, że całkiem nieźle to opanował, ale przyznał, że czasami ma wybuchy.
- Rany, spodziewałam się chyba wszystkiego, ale nie tego. Wrócisz tam?
- Tak… Chyba tak. Co prawda jeśli się o nas dowie to nas wszystkich chyba pozabija i jeszcze zniszczy miasto, ale czemu nie… wrócę…
- Jesteś stuknięta.
- Bo za dużo czasu z Tobą spędzam. - Pokazałam jej język. - Powinnam już iść. Ale musiałam przyjść i Cię ochrzanić.
- To zrozumiałe.
- Mam nadzieję.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie i wyszłam z budynku. Tak jak się spodziewałam, słońce prawie już zaszło. Ruszyłam w stronę pałacu, ale ktoś nagle złapał mnie jednocześnie za szczękę, żebym nie mogła krzyczeć i za rękę, grożąc złamaniem, gdybym za bardzo się wyrywała. Na kilka sekund zawładnęła mną czysta panika. Zaczęłam się szarpać i kopać na ślep, ale napastnik ciągnął mnie w stronę ciemnego zaułka.  
- Cicho… jeśli ktoś cię usłyszy, zabiję Cię od razu – zagroził, szepcząc mi tuż przy uchu.
Włożyłam całą siłę woli w to, żeby się uspokoić. Wzięłam głębszy oddech i z całej siły wbiłam mu łokieć w brzuch. Gdy z bólu poluzował uścisk na ręce, wyrwałam się i kopnęłam go prosto paskudną gębę. Co ciekawe, znajomą gębę. Jak widać znajomy rydwanista niepocieszony chciał jednak się dzisiaj zabawić za wszelką cenę. Ale był waleczny. Wstał i rzucił się na mnie. Byłam gotowa na taki atak i miałam już powalić go ponownie, kiedy cegły ze ściany budynku wyleciały z muru i wszystkie jakby rzuciły się na gościa. 
- Co do…
- Nelleirie! - usłyszałam Vincenta, który szedł w moją stronę.
Spojrzał na stos cegieł, pod którymi teraz znajdował się facet. Wzięłam głęboki oddech i pokiwałam głową. 
- Wszystko gra, dziękuję… - powiedziałam. - Skąd się tu wziąłeś?
- Długo nie wracałaś, a robi się późno. Lepiej stąd chodźmy.
Złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę domu. Przez całą drogę nie zamieniliśmy ani słowa. Dopiero gdy byliśmy już w pokoju, widziałam, że trochę się rozluźnił, chociaż nadal nie potrafił usiąść na miejscu, tylko krążył w kółko. 
- Poszłam do Ragitty – odpowiedziałam na niezadane pytanie. - Potrzebowałam rozmowy z przyjaciółką. Wiem, że to niebezpieczna pora, ale… naprawdę musiałam. Ociec uczył mnie walczyć, więc byłam pewna, że się obronię. Z resztą, przecież radziłam sobie nieźle i…
Chociaż do tej pory patrzył raczej w ziemię, teraz rzucił mi jakieś ostrzegawcze spojrzenie. 
- Co? To prawda! Umiem komuś dokopać.
- To nie wystarczy. Powinnaś mieć szansę nauczyć się bronić w inny sposób…
- Gdybym miała pistolet albo kuszę to bym ich użyła. Ale mnie zaskoczył.
- Nie mówię o czymś tak prymitywnym – prychnął.
Za oknami zrobiło się już ciemno, a do tego zaczęło padać. Wstałam z łóżka, żeby zasunąć firany, zapaliłam też lampkę na szafce, a potem podeszłam do Vincenta. 
- Nie wiem o czym mówisz, ale to nie ma znaczenia. Gdybyś pojawił się pięć minut później, albo nie pojawił wcale, facet skończyłby z połamanymi żebrami.
- Nie możesz tego przewidzieć.
Spojrzał na mnie tym zmartwionym, nieszczęśliwym spojrzeniem. Jego oczy w takich momentach potrafiły  być hipnotyzujące, jakby nie z tego wszechświata. Wpatrywałam się w nie przez chwilę, aż oprzytomniałam na tyle, by oprzeć się o blat biurka, przy którym się na chwile zatrzymał.
- Może nie jestem jasnowidzką… ale znam swoje możliwości… - szepnęłam.
Gdybym tylko chciała, mogłabym teraz wyciągnąć rękę i dotknąć jego twarzy. Pogładzić go po policzku i zjechać niżej. Byłam pewna, że jest dość umięśniony, by stanowić miły widok. Nigdy nie widziałam go bez koszulki, ale raz była na tyle ciasna, że mogłam dostrzec malujące się pod nią kształty...
- Co jeśli… jeśli możesz mieć większe możliwości nawet o tym nie wiedząc?
Wyrwał mnie z zamyślenia i zaskoczył mnie swoimi słowami. 
- Co masz na myśli? - spojrzałam na niego przytomniejszym wzrokiem. Zaczęłam też mieć nadzieję, że wcześniej nie patrzyłam z widocznym rozmarzeniem. Wtedy nawet i bez telepatii mógłby sobie coś ubzdurać.
Vincent westchnął i podał mi księgę. 
- Po pierwsze… proszę, nie wystrasz się i nie ucieknij kiedy to powiem… ale… Wiem, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Że nie jesteś z Qeff. Prawdopodobnie nawet nie księżniczką.
Mój poziom stresu rósł i rósł z każdą nanosekundą. Nie wiedziałam czy lepiej uciekać od razu czy spróbować wyczaić jakąś szansę później. Ale teraz był gotowy na moją ucieczkę. Mógł mnie zabić ot tak, w mgnieniu oka. 
- J-jak…?
- Zdradzałaś się wiele razy. - Uśmiechnął się pod nosem. - Na Qeff, także w Reyn, wyścigi Rydwanów są bardzo popularne. Nie znałaś języka, który tam też występuje. Nie znasz tamtejszej etykiety. Matka mówiła mi o granatowej sukni, większej bzdury nie słyszałem – mówił ze śmiechem. - Mógłbym wymieniać dalej, ale chyba wiesz już odpowiedziałem na Twoje pytanie. Nie martw się, nikomu nie powiem. Lubię Cię.
Spojrzałam na niego zaskoczona, sama nie wiedziałam, którą częścią bardziej. A on uważał to za bardzo zabawne. Pomyślałam, że może się za tym kryć wizja pięknego szantażu. 
- Czego chcesz? - przybrałam bardziej poważny wyraz twarzy, co trochę jakby go wystarczyło. Ale to nie mogła być prawda. Byłam dla niego tak samo groźna jak płatek śniegu.
- Niczego! - powiedział szybko, unosząc dłonie. - Niczego nie chcę. Nie o to mi chodziło. Nie musisz już przede mną udawać i tyle.
- Ale jednak czegoś chcesz… - zmrużyłam oczy.
Przez chwilę się nie odzywał, a potem popukał w twardą oprawę książki.
- Myślę, że w tej księdze jest mowa o Tobie.
- O mnie? Dobrze się czujesz? - prychnęłam i nie czekając na odpowiedź odeszłam na kilka kroków, chcąc trochę zwiększyć dystans między nami.
- Posłuchaj… Uważam, że jesteś tym potomkiem dzieci z Onelle-Krie. Nie wiem jak inaczej mogłabyś znać ten język. Słyszałem o nim tylko dlatego, że bardzo długo szukałem tej konkretnej księgi i mam trochę więcej wpływów niż zwykły człowiek. Tamte dzieci z natury były nieufne, one nie mogły nawet pamiętać dlaczego, ale robiły to instynktownie. W ten sposób przekazywały też swój pierwszy język, chociaż najeźdźcy nauczyli je powszechnego. Czy Twoja babcia przekazała swoją wiedzę komuś innemu? Nie licząc Twojej rodziny?
- Nie… a była bardzo towarzyska… Ale co z tego! Po co przekazywaliby ten język, skoro nawet nie wiedzieli co się stało na tamtej planecie.
- Możliwe, że po pewnym czasie udało im się odzyskać wspomnienia. Ale blokady mocy nie da rady odkręcić ot tak. Potrzebny jest do tego inny mag, a wszyscy pozostawali w koalicji przeciw nim. Albo znaleźli sposób, ale stwierdzili, że moc przyniosła ich rodzinom tyle cierpienia, że nie jest warta tego wszystkiego. Jest wiele możliwości.
- Jest też wiele możliwości dlaczego babcia znalazła ten język i mnie go nauczyła. - Skrzyżowałam ręce. - Pleciesz bzdury.
Vincent zrezygnowany usiadł przy biurku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz