wtorek, 24 stycznia 2017

WS. cz.1


Powinnam jechać do sklepu już wczoraj, ale najpierw wybraliśmy się w długi teren, a później urządziliśmy sobie ognisko… W związku z tym dopiero dziś miałam czas, by wpakować się w auto i ruszyć do marketu z długą jak egipski papirus listą zakupów. 
Budzik zadzwonił koło dziewiątej rano i gdy tylko zabrałam ze stolika telefon chciałam ustawić drzemkę na co najmniej godzinę, ale zostałam powstrzymana przez Raya. 
- Wstawaj, mała. Obiecałaś, że pojedziesz.
Posłałam mu mordercze spojrzenie, ale byłam tak zaspana, że nie do końca mi to wyszło. Parsknął śmiechem i zwlekł się z łóżka, po drodze zakładając koszulę, która wisiała na krześle nieopodal. 
- Zabiorę się z Tobą i zahaczymy o McDonalda na jakieś śniadanie.
- Super…
- No dalej, śliczna. Dziesięć minut. Rozgrzeję silnik.
- Jest czerwiec, co Ty chcesz rozgrzewać…? - wymruczałam, przecierając dłońmi twarz, licząc, że to mnie rozbudzi.
- To skoczę po kawę, chcesz też?
Mordercze spojrzenie numer dwa. Sam zapach kawy mnie dusi. 
- Tylko pytam. - Uniósł dłonie w obronnym geście i z niewinnym uśmieszkiem wyemigrował z pokoju.
Humorek mu dopisywał. 
Tymczasem udało mi się wstać i iść do łazienki, gdzie wzięłam mega szybki prysznic, umyłam zęby, przeczesałam włosy szczotką i założyłam pierwsze lepsze kolczyki. Ostatnio doszłam do wniosku, że prawie wcale ich nie noszę, a moja kolekcja liczy ze sto par i trochę szkoda… 
Po założeniu jakichś ubrań, które naprawdę były pierwszymi lepszymi, które pachniały dobrze i nadawały się na trzydziestostopniową temperaturę, zeszłam do kuchni. Siedziała tam przy stole wesoła gromadka, pijąca kawkę lub herbatkę i zajadająca się omletami z nutellą.
- Czołem, załogo – rzuciłam, starając się być wesołą, ale moja tęsknota za łóżkiem jeszcze nie minęła, więc i radość nie nadchodziła. - Gotowy? - zerknęłam na Rayana plotkującego z Aidenem w najlepsze.
- Pięć minut, kotku! - odparł i powrócił do rozmowy.
Kawa wisiała w powietrzu, toteż wykonałam taktyczny odwrót, po czym udałam się do holu, gdzie założyłam buty i zabrałam kluczyki do toyoty. Przez te „pięć minut” zdążyłam wyprowadzić samochód z garażu i zaparkować przed domem, otworzyć bramę, zamieść podwórko i przekląć na Starka co najmniej dwadzieścia dwa razy. W końcu jaśnie pan pojawił się na ganku, przeciągnął się z  czarującym uśmieszkiem i mrugnął do mnie, po czym wpakował się do auta na miejsce pasażera. Wsiadłam zatem za kierownicę porządnie już wkurzona i głodna. 
- Rozchmurz się skarbie. Złość piękności szkodzi, jak to mówią.
- Zaraz Ci przywalę.
To trochę go utemperowało, bo przez większość czasu się nie odzywał. Może ze dwa razy skomentował tylko coś, co zobaczył za oknem, chociaż jechaliśmy kilka kilometrów przez lasy i pola, więc tematy do analizy przedstawiały się raczej skromnie. 
- Ktoś nas śledzi. - Ray tym razem miał jednak coś ciekawego do powiedzenia. Dyskretnie zerkał na lusterko.
Podążyłam za jego spojrzeniem. Czarny Land Rover Defender - nie było widać kierowcy. 
- Nie sądzę... - mruknęłam, ale zrobiłam się troszkę poddenerwowana.
- Sprawdź.
Skinęłam głową. 
Na razie nie było mowy o wracaniu do domu. Pojechaliśmy do wioski, a kiedy poprowadziłam auto na drogę, którą mogliśmy dojechać do smiasta okrężną drogą – czarnego Defendera już nie było. 
- Widzisz? Nikt nas nie...
Z leśnego zakrętu naprzeciwko z niemal maksymalną prędkością wyjechał nasz zaginiony ogon. Pędził prosto na nas, zaczęłam cofać, a potem błyskawicznie zakręciłam, cudem omijając drzewa. Do cholery, byliśmy w głuchym lesie! 
- Masz broń? - zapytałam na wydechu, starając się uciec, ale tamten nie odpuszczał. W lusterku widziałam, że opuścił szybę i wyciągnął przez okno rękę. W tej ręce miał oczywiście spluwę. Bo nie mogło być gorzej!
- Mówiłaś, że mam nie nosić jej ze sobą! - odpowiedział mi, próbując przekrzyczeć silnik, a także, pierwsze strzały.
- I nagle mnie słuchasz?!
Pędziliśmy przez nieutwardzone leśne aleje, piasek nam sprzyjał, bo ograniczał widoczność strzelającemu debilowi. 
- Chcą ciebie czy mnie? - zapytałam odrobinę spokojniej, choć robiło się coraz gorzej.
Nie mój pierwszy pościg w życiu. I pewnie nie ostatni...
- Sprawdzę bagażnik, nie zatrzymuj się – odpowiedział wymijająco i odpiął pas. Próbował dostać się na tylne siedzenie, ale mocno trzęsło.
- Nie miałam zamiaru.
Chociaż... To byłby element zaskoczenia. Ray mógłby zwiać i sprowadzić pomoc, a ja... dałabym radę. Ale nie byłam jeszcze pewna czy to taki dobry pomysł. Wykonałam kolejny ostry zakręt. 
- Jezu... - słyszałam niezadowolony głos Rayana. No kurcze, sorry za niewygodę, postaram się być delikatniejsza podczas gubienia ogona, który chce nas zabić.
- I co?! Masz?!
- Nie. Ale znalazłem łom.
Cudownie. No dobra, to plan B. 
- Choć tu – powiedziałam. - Rozpędzaliśmy się na polnej drodze tuż przed wjechaniem do innej części lasu.
- Co teraz? Nie zgubimy go tutaj.
- Ta, mam pomysł. Wysiadaj.
- Co? - Zapytał, a jego mina mówiła „CZY CI DO RESZTY ODBIŁO?!”.
- Sprowadzisz pomoc, w razie gdyby było ich więcej. Tego zdejmę sama. Bez karabinu mi się nie przydasz.
Rzucił mi obrażone spojrzenie, ale potem przeanalizował sytuację i z trudem skinął głową. 
- Wjedziemy do lasu i ewakuuję się tak, żeby nie zauważył. I zaraz wrócę.
Zanim jednak to zrobiliśmy, otworzył swoje drzwi i rzucił łomem w przednią szybę Defendera. Szkło roztrzaskało się, ukazując twarz kierowcy. Noo.. właściwie to miał maskę i  jego twarz nie ukazała się w pełnej chwale, ale mniejsza. Ray go rozpoznał, co skomentował cichym i przerażonym...
- O cholera...
- Co?! Co „cholera”?! - zapytałam, co chwilę rzucając mu nerwowe spojrzenia. Ten ton nie zwiastował niczego dobrego.
Wyciskałam z wysłużonej toyoty ostatnie poty i na razie dawała radę, ale ile można. Nie potrzebowałam tu żadnych „o cholera”.
Rayan wrócił na miejsce, o włos unikając kolejnego pocisku. 
- To Zimowy Żołnierz - wyszeptał.
- Bucky? Kumpel Kapitana?
- T-tak.
- No to się z nim dogadamy. Poczekaj, zjadę jakoś i...
- Jedź! - warknął.
- Ale… uratował Steve'a i tak dalej… powinniśmy mu wytłumaczyć co jest grane. Podobno teraz poluje na agentów Hydry… - mówiłam, przede wszystkim jednak skupiając się na prowadzeniu pojazdu i wykonywaniu efektownych uników.
- On nie będzie z nami rozmawiał. Tacy jak on najpierw strzelają, a dopiero później zadają pytania.
Miał w tym trochę racji. Nie zwolniłam, ale wjechaliśmy już do tego lasu, więc przygotowaliśmy się do wprowadzenia planu w życie. 
- Tam jest zakręt. Wyskakujesz w krzaki, czekasz aż on przejedzie, a potem lecisz do domu.
- Tak jest, kapitanie.
Zerknęłam na niego z grymasem na twarzy. Cudowna chwila na żarty, lepszej nie dało się znaleźć. 
Zbliżaliśmy się do punktu zrzutu. Ray się przygotował, ja też. Nic, że jechaliśmy ponad 100 kilometrów na godzinę. 
Wyskoczył. Ale nie wiedziałam czy Zimowy Żołnierz go zauważył. Przyspieszyłam, żeby bardziej przyłożył się do gonienia mnie i nie zwracał uwagi na widoki, bo mógłby przyuważyć dezertera. 
- Nie złapiesz mnie, pierdoło! - krzyknęłam z całej siły, wychylając się przez okno, a kula świsnęła kilka centymetrów od mojego policzka. No dobra, może jednak złapiesz... 
Wyjechaliśmy w lasu, a tam znajdowała się ogromna nieogrodzona łąka. Zauważyłam potężną wierzbę na skraju drogi.  Najlepsze miejsce by zakończyć tę imprezę.
Bucky był przyjacielem Kapitana. Może da się z nim dogadać... A jeśli nie będziemy gadać, to będziemy walczyć na śmierć i życie. Wkurzył mnie. Dam radę. 
Kolejne strzały.
- No ludzie! Kiedy mu się skończy amunicja?! - warknęłam, a wierzba była już tuż tuż. Trzy, dwa, jeden...
Gwałtownie zakręciłam wokół grubego konaru i wyskoczyłam z samochodu, który siłą rozpędu wbił się w Defendera. Obydwa pojazdy przekoziołkowały kilka metrów. Były porządnie poturbowane. 
Powoli podniosłam się z ziemi. Powoli, bowiem moja noga bolała niemal tak, jakby mi ją ktoś urwał. Tymczasem była w niej tylko dziura… Mogłam widzieć moją adamantową kość udową, dopóki rana nie zaczęła się goić. Po kilkunastu sekundach jakikolwiek obrażenia zdradzały tylko poszarpane jeansy. 
Przeniosłam wzrok na auta, ponieważ usłyszałam hałas. 
Zimowy Żołnierz użył swojej metalowej ręki, by wyrwać drzwi i uwolnić się ze zmiażdżonego auta. Zaraz potem zdjął maskę i odrzucił ją, stojąc na dachu mojej toyoty, a raczej na tym, co z niego zostało. Jakieś plusy? Nie miał już broni. 
Ale jego mordercze spojrzenie... cholera, przestraszyłam się jak mała dziewczynka. Ale nie było tu nikogo. Ruska, jesteś zdana na siebie. 
Zeskoczył na ziemie z maksymalnym wkurzeniem. 
No, no, dobra robota, Ruska. 
Tak, Ruska, jesteś w dupie.
Przylgnęłam do drzewa, głośno przełykając ślinę. Tak zginę. Przynajmniej będę mogła... ekhm, moi bliscy będą mogli się pochwalić, że panią Livię Stark zabił sowiecki super zabójca, o którym krążą legendy. Idealna historia na rodzinnego grilla. 
Zbliżał się. Wtedy poczułam w sobie odwagę. No bo... Trudno, nie ma wyjścia. Albo walczysz i są szanse, że przeżyjesz, albo giniesz od razu. No mi szkodziła spróbować. Ha ha ha...
Odsunęłam się od pnia i napięłam mięśnie. Wyciągnęłam pazury, próbując nie krzywić się z bólu. Z resztą, moja twarz była już wykrzywiona ze strachu, więc pewnie nawet nie było widać. 
Wtedy Zimowy Żołnierz się zatrzymał. 
Popatrzył ma metalowe szpony, potem na moją twarz i znowu na szpony. A później na swoje metalowe ramie. 
- Bucky?... - zaczęłam niepewnie, opuszczając gardę.
Byłaś w gorszych sytuacjach – powtarzałam sobie w myślach. Byłaś z ZNACZNIE gorszych sytuacjach. Poradzisz sobie z jednym Zimowym Żołnierzem. Może z dziesięcioma mogłabyś przegrać, ale jeden? Ruska, weź się w garść! 
Ale on wciąż stał w tym samym miejscu, a jego mina zmieniła się z „zabiję cię najbardziej bolesnymi sposobami, jakie znam” na „znasz moje imię?”. Uznałam to za dobry znak i wypuściłam wstrzymywane nieświadomie powietrze. 
- Nie znasz mnie, ale ja znam Ciebie… - powiedziałam najłagodniej jak potrafiłam. Schowałam nawet pazury, żeby dać mu znać, że nie mam złych zamiarów. A samochód, w którym siedział zmiażdżyłam z miłości. - … z opowieści Steve'a. No wiesz, Steve Rogers? Twój najlepszy przyjaciel?
Zimowy Żołnierz wyglądał na lekko wstrząśniętego, ale miałam wrażenie, że jednak mi nie wierzy. Byłam przygotowana na zrobienie uniku w razie, gdyby mnie zaatakował. 
- Mówił mi o Tobie. Słyszałam historie z wojny, a później opowiedział o tym, gdy spotkał Cię w Waszyngtonie… On ciągle Cię szuka, wiesz? Mogę Ci pomóc.
Tymczasem Żołnierz niepostrzeżenie wyjął nóż ze swojego „niezbędnika małego terrorysty”. 
- Nawet nie pogniewam się o tą całą akcję, tylko pozwól mi…
Przerywanie komuś było bardzo niegrzeczne, szczególnie jeśli robi się to za pomocą noża rzuconego z dużą siłą prosto w serce rozmówcy. 
- Ty dupku! Próbowałam Ci pomóc! - warknęłam, krzywiąc się z bólu i jednym ruchem wyrwałam ostrze, żeby rana mogła się zagoić i w końcu przestać boleć. Przez chwilę nie mogłam oddychać, ale szybko mi przeszło. Posłałam Żołnierzowi spojrzenie, które pewnie by go zabiło, gdybym nazywała się Scott Summers. Był zaskoczony.
- Pieprzyć to. Nie opłaca się być miłym.
Wyciągnęłam pazury i w tej samej sekundzie wkurzona ruszyłam na Żołnierza i tym razem to przez jego twarz przebiegł cień strachu. Zaatakowałam go i siłą rozpędu powaliłam na ziemię, jednak nie mogłam oczekiwać, że pokonam kogoś takiego w zaledwie dziesięć sekund. Wykopał mnie na dobrych kilka metrów, ale niczym kot upadłam na cztery łapy. Cóż, będąc skrupulatną to chyba jednak były trzy. Zaraz wystartowałam do niego po raz kolejny i tym razem był lepiej przygotowany, bo wyciągnął kolejny nóż i zablokował moje pazury, kiedy chciałam mu nimi przeciągnąć po twarzy. Zaraz spróbowałam drugą ręką, ale znowu zagrodził mi drogę, jednak udało mi się podrapać jego ramię. Wykorzystując jego zdziwienie udało mi się kopnąć go w nogę tak, że stracił równowagę i popchnęłam go na ziemię, jednak pociągnął mnie za sobą. Przygwoździł mnie swoim ciężarem ciała, ale wbiłam w jego bok pazury. Musiał odpuścić, inaczej rozprułabym mu brzuch. Byłam dość wciekła by naprawdę to zrobić. 
Nie było chwili na odpoczynek, bo kiedy tylko się podniosłam, wykręcił mi ręce, rozumiejąc, że to właśnie one i pazury są moim największym atutem, a tym samym największym zagrożeniem dla niego. 
Jako, że zablokował możliwość na wykonanie bardziej zamaszystych ruchów zaczęłam się wiercić i szarpać, i miotać tak, że nie był w stanie mnie utrzymać. Kiedy tylko poczułam, że nie może już dłużej wytrzymać, użyłam całej swojej siły, żeby w odpowiednim momencie przywalić mu łokciem w nos. Udało mi się. Zaklął i wycofał się, a przez dłonie dociśnięte do twarzy wypływała krew. 
Nie wiedziałam co dalej, nie ruszałam się z miejsca i starałam się wyregulować oddech. 
- Skończyliśmy? - zapytałam w końcu, zdenerwowana całym tym cyrkiem.
Prychnął i poszedł na mnie jak czołg, którego nie byłam w stanie zatrzymać i nie zdążyłam uciec. 
Nie spodziewałam się z jaką siłą potrafi przyłożyć. Przed zupełną utratą przytomności zdążyłam tylko pomyśleć, że przynajmniej jego też bolało, kiedy przywalił w moją metalową czaszkę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz