W domku na drzewie panowała absolutna cisza, która została przerwana przez głosy dwóch mężczyzn wychodzących właśnie z windy. Jednym z nich był Darius Tanz, zaś drugim jego szef ochrony – Lazlo.
- Potrzebujemy czegoś innego, zupełnie innego – mruknął pod nosem Tanz, kierując się od razu do barku. Wyjął dwie szklanki i wlał do nich piętnastoletnią whisky.
- To czego potrzebujesz, to człowiek w środku – odpowiedział Lazlo, odbierając od niego jedną ze szklanek. W przeciwieństwie do swojego szefa i przyjaciela nie wypił wszystkiego od razu.
- Szpiega? - Uniósł brew.
- Dokładnie.
- To nie mogłoby się udać – westchnął ciężko i opadł na miękką kanapę. - Próbowałem przekonać pannę Barrow, ale nic z tego – mówił, gestykulując teatralnie. Prawie wylał swoją whisky na podłogę.
- Nie uda Ci się przekupić tamtych. Musisz zatrudnić kogoś z zewnątrz, kto sam wkupi się w łaski tych cholernych biurokratów.
- Dlaczego mam wrażenie, że masz już gotowy plan, Laz?
Ochroniarz uśmiechnął się pod nosem.
- Znajomy znajomego miał podobny problem i…
- Podobny problem? - przerwał mu Tanz. - Musiał uratować Ziemię przez zagładą? Jezu, to się już robi nudne. Asteroida tu, asteroida tam… - prychnął.
- Problem z rządowymi – wywrócił oczami. - Zatrudnił taką jedną babkę. Załatwiła mu wszystko co chciał.
Darius Tanz oparł się wygodniej. Przyglądał się z zaciekawieniem swojemu przyjacielowi, analizując możliwości.
- Myślisz, że to by wypaliło?
- Zawsze warto spróbować? Zdobędziemy informacje, będziemy mieli człowieka wewnątrz… W najgorszym wypadku będą Cię podejrzewać o szpiegostwo, ale niczego nie udowodnią.
- W najgorszym wypadku zerwą z nami współpracę. - Na jego twarzy pojawił się grymas.
- Ona jest dobra, nie zostawi żądnych śladów, niczego co połączyłoby ją z Tobą. Mogę zdobyć do niej numer w ciągu piętnastu minut.
Tanz po raz kolejny przyjrzał mu się badawczo. Lazlo wyglądał na bardzo pewnego siebie i przekonanego do swojego pomysłu. Ostatecznie Tanz westchnął i skinął głową.
- Dobra. Załatw to.
Lazlo uśmiechnął się i natychmiast wyszedł.
Wpisany numer pojawił się już na wyświetlaczu. Darius Tanz wpatrywał się w liczby, jeszcze nie do końca pewny, czy powinien wykonać ten telefon.
- Z resztą… - westchnął cicho. - Sytuacja wymaga specjalnych środków.
Nacisnął odpowiedni przycisk i wsłuchał się w sygnał.
*
Micky był z początku naprawdę grzecznym i kochanym konikiem. Zdążyłam przeprowadzić z nim połowę udanego treningu ujeżdżeniowego, ale mój los jest jaki jest i ogier zobaczył przechodzącego niedaleko Avery'ego. Oczywiście włączył mu się agresor i rzucił się na płot jak głupi. Na dodatek jeszcze zaczął dzwonić mi telefon. Ledwo odebrałam, a koń zdążył się wkurzyć jeszcze bardziej. Rżał i kopał w ogrodzenie, gdzie zaciekawiony Avery stał i się szczerzył, widząc moje zmagania.
- IDŹ DO DIABŁA, TY CHOLERNY ŁOSIU! - krzyknęłam do chłopaka, który widząc jak wyciągam pazury, postanowił się jednak zmyć.
- Hm, chyba pomyliłem numery… - usłyszałam w słuchawce.
- Aaa… Nie mówiłam do Pana… - wydusiłam zawstydzona. Micky na szczęście uspokoił się, nie widząc już swojego nemezis. - Cholerny łoś już poszedł, sytuacja opanowana. Livia Stark, w czym mogę pomóc?
Micky wesoło zarżał z głośnością przekraczającą dopuszczalną granicę.
- Czy to był koń? - usłyszałam.
- Oczywiście, że nie! – prychnęłam. - To przecież chomik! Przejdzie pan do rzeczy? Jestem trochę zajęta, jak chyba słychać?
- Taaak… może zadzwonię później?
- No nie, tak nie będzie. Niech Pan mówi o co chodzi, potem mam jeszcze gorszy zapieprz. - Wywróciłam oczami.
Może nie powinnam się tak zwracać do ludzi, potencjalnych klientów, ale ten dupek podniósł mi ciśnienie.
- No dobrze – usłyszałam trochę niepewny głos, może odrobinę rozbawiony. Zdałam sobie sprawę, że to całkiem przyjazny, miły głos. To nie mógł być komornik. - Dostałem na Panią namiar od niejakiego… Owena Hunta?
- Ah… - powiedziałam, już wiedząc o co chodzi. Szykuje się misja… Uśmiechnęłam się pod nosem. - W porządku. Rozumiem, że to nie jest rozmowa na telefon. Spotkajmy się i ustalimy szczegó… Koniu, zostaw tę durną trawę! - warknęłam, gdy ogier korzystając z mojej nieuwagi zaczął wcinać zielsko spod ogrodzenia.
- Taak, to chyba będzie najlepsze rozwiązanie. Może Pani przyjechać do Waszyngtonu?
- Waszyngton – powtórzyłam machinalnie, zastanawiając się jak szybko mogę się tam pojawić. - Mogę dotrzeć tam najwcześniej wieczorem.
- Idealnie. Znajdę jakąś miłą restaurację, zarezerwuję stolik i prześlę Pani namiary.
- R-restaurację? - wykrztusiłam zaskoczona.
- Coś nie tak?
- Amm nie, nie, tylko… cóż, zwykle spotykam się z klientami w opuszczonych magazynach, a w najlepszym przypadku w ohydnych spelunach, nazywanych barem tylko przez właściciela… Restauracja to miła odmiana.
- Dobrze. - Mogłam usłyszeć jak się uśmiecha. - Zatem do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
Wyciągnęłam z szafy torbę podróżną i zaczęłam wkładać do niej najpotrzebniejsze rzeczy. Długo stałam przy szafie przeglądać sukienki na specjalne okazje. Przymierzyłam jedną z nich i krytycznie przeglądałam się w dużym lustrze.
- Wybierasz się gdzieś?
Detalli stała w progu drzwi, opierając się o framugę i spoglądała na mnie z zadziornym uśmieszkiem.
- Do Waszyngtonu. Misja – posłałam jej wesoły uśmiech.
- Też chcę misję, które wymagają takiego stroju – odparła ze śmiechem i podeszła bliżej. - Ostatnim razem musiałam czołgać się przez kilometr w zakurzonym szybie wentylacyjnym – wzdrygnęła się na to wspomnienie.
- Możesz jechać ze mną – zaproponowałam, ale siorczyćka posmutniała i pokręciła głową.
- Nie mogę… Obiecałam Aleziowi, że pojadę z nim do LA na małą wycieczkę. Gdybym choćby spróbowała się wykręcić, on zrobiły tę smutną minkę i chyba poryczałabym się przed wyrzuty sumienia – westchnęła. - Poza tym ja chcę z nim jechać… - dodała już ciszej i zerknęła na mnie badawczo.
Wyszczerzyłam się i przytuliła ją mocno.
- I bardzo dobrze!
Uśmiechnęła się i wyciągnęła z szafy inną sukienkę, czarną. Nie nosiłam jej zbyt często, bo wydawała mi się trochę zbyt wyzywająca.
- Weź tą. Zapłaci podwójnie i kupisz sobie jeszcze więcej koni – zaśmiała się, wkładając ją do torby. - Baw się dobrze, ja lecę.
- Ty też się baw dobrze! I masz mi wszystko opowiedzieć przez telefon jak wrócisz!
Miałam samolot za dwie godziny, więc musiałam się mocno streszczać z pakowaniem.
Przebrałam się w hotelu. Nie czułam się zbyt komfortowo w tej sukience i teraz żałowałam, że nie wybiłam Det tego pomysłu z głowy, no ale było za późno. Weszłam do restauracji, której nazwę przysłał mi klient i stanęłam jak wryta.
To nie była zwykła restauracja. Na pierwszy rzut oka mogłam rozpoznać przynajmniej czterech celebrytów i dziesięciu polityków na najwyższych szczeblach. Wszyscy w strojach od najlepszych projektantów. Poczułam się bardzo malutka i bardzo nie na miejscu.
- Jak mogę Pani pomóc? - zapytała kierowniczka sali, ubrana bardzo elegancko.
Niepewnie podeszłam bliżej.
- Uhm, powinnam mieć rezerwację. Nazywam się Livia Stark...
- Oh tak! - powiedziała wesoło, po zerknięciu w komputer. - Pan Tanz już czeka, proszę za mną.
To nazwisko sporo mi mówiło i w pierwszym odruchu faktycznie pomyślałam, że chodzi o TEGO Tanza, ale to raczej nie było możliwe. Chociaż? W końcu siedzi tu mnóstwo sław.
Szłam za pracownicą restauracji, starając się wyglądać na pewną siebie. I wtedy wryło mnie w ziemię po raz kolejny, bo Darius Tanz, we własnej osobie, wstał i spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Proszę usiąść, zaraz przyniosę kartę.

- Nie spodziewałam się, że to Pan - powiedziałam w końcu, udając, że jest mi to całkowicie obojętne.
- Więc jest Pani zaznajomiona z moją działalnością - ucieszył się. - Doskonale.
- Owszem, sporo o Panu słyszałam. Sporo dobrego, jak i sporo złego. - Posłałam mu lekko zadziorny uśmiech. Nie mogłam się powstrzymać, przepraszam.
Machnął ręką.
- Ludzie gadają, chociaż nie mają pojęcia co robię i dlaczego. A ja nigdy nie robię niczego bezmyślnie.
- Skoro Pan tak uważa... Może przejdziemy do rzeczy. Czego Pan ode mnie oczekuje?
- Jasne - wziął głęboki oddech. - Chcę żeby zdobyła Pani informacje na temat projektu Samson.
- Nigdy o nim nie słyszałam. - Zmarszczyłam lekko brwi. - Jakie są jego założenia?
Tanz wyraźnie nie chciał mi o tym powiedzieć, chociaż musiał. Bił się z własnymi myślami. o nie było nic dobrego. Za to coś bardzo poważnego. Oparłam się o krawędź stołu i przyjrzałam mu się.
- Niech Pan to po prostu powie, słyszałam już takie rzeczy, że...
- Asteroida nazwana Samson o siedmiokilometrowej krawędzi zmierza prosto w kierunku naszej planety. Rozbije się za 176 dni i zapewni Ziemi totalną zagładę.
Zamroziło mnie, jeszcze z otwartymi ustami i tak gapiłam się na niego przez kilka sekund. Dopiero po chwili udało mi się powoli zamknąć buzię i oprzeć się o krzesło.
- Rozumiem... - powiedziałam powoli. - Dlaczego Pan o tym wie? Zakładam, że to ściśle tajne informacje...
- To prawda- westchnął, zbierając myśli. - Odkrył to mój pracownik, zaproponowałem pomoc. Pracujemy nad napędem elektro-magnetycznym żeby dotrzeć do asteroidy i zmienić jej kurs.
- Zaraz... Z tego co wiem naukowcy od lat starają się go stworzyć i bez skutku. Niektórzy sądzą, że to niemożliwe. Jak niby zamierza Pan tego dokonać i to w 176 dni? Pff, mniej, w końcu trzeba odliczyć czas w jaki rakieta miałaby dotrzeć do tego Samsona, czy jak mu tam! - prawie na niego krzyknęłam.
Uniósł brwi, patrząc na podłogę. Sama nie wiedziałam czy bardziej się za mnie wstydzi, czy powstrzymuje się od śmiechu.
- Spokojnie Panno Stark. - Uśmiechnął się. - Panno, prawda? Nie Pani...?
- Nie - powiedziałam już dużo spokojniej, biorąc głęboki oddech. - Więc jak zamierza to Pan załatwić?

- Skoro tak... - Nie zamierzałam marnować okazji. Jest bogaty, nie musiałam się ograniczać. - Omawiają wszystko w Pentagonie, prawda? - zapytałam, nie odrywając spojrzenia od menu. Ciężko było coś wybrać, wszystkie nazwy brzmiały apetycznie.
- Owszem. Na najniższym poziomie jest centrum dowodzenia. Dostęp tam mają bardzo nieliczni. Liczę, że jakoś to Pani obejdzie...
- Bez obaw. Dostanę się tam.
- Jak? - Odłożył kartę i skrzyżował ręce, wpatrując się we mnie z żywym zainteresowaniem.
- To już nie Pana sprawa. - Posłałam mu słodki uśmiech. - Im mniej Pan wie, tym lepiej.
- Ile razy już to słyszałem - zaśmiał się i skinął głową na kelnera, który zaraz się przy nas pojawił. Zamówiliśmy jedzenie, Tanz wybrał też jakieś wino.
- Wypijmy za współpracę - uniósł swój kieliszek.
Westchnęłam i zaraz cała sala usłyszała charakterystyczne brzdęknięcie. Musiałam przyznać, że to wino było naprawdę dobre, a gdy to powiedziałam, Darius Tanz niemal pękł z dumy.
- Myśleliście nad tym, żeby zaangażować w to mutantów? - zagadnęłam już rozluźniona dzięki alkoholowi. - Niektórzy mogliby tu naprawdę sporo zdziałać.
- Aha - powiedział z satysfakcją. - A więc popiera ich pani!
Uniosłam brew.
- Co to niby znaczy? Nie są żadną partią ani niczym takim, żebym miała ich popierać. Popiera Pan blondynów i blondynki? Popiera Pan niebieskookich? - prychnęłam.
Tanz zaśmiał się i pokiwał głową.
- Ma Pani rację. Osobiście nic do nich nie mam, ale wie Pani jakie stanowisko zajmuje rząd... Nie nawiążą z nimi współpracy...
- Hm. - Westchnęłam ciężko, wbijając wzrok w już niemal pusty talerz. Zostało tylko trochę sałatki. - Może jednak zmienią zdanie - dodałam. - Potrafię być przekonująca... - zerknęłam na niego.
- Mogę się założyć, że Pani potrafi - odparł ze śmiechem. - Mogę Pani zdradzić sekret?
Spojrzałam na niego zaintrygowana.
- Teraz to nawet Pan musi - odpowiedziałam rozbawiona i oparłam się o stolik, zmniejszając dystans. Zrobił to samo. Musiał mówić bardzo cicho, żeby nikt nie usłyszał.
- Naprawdę wierzę, że uda nam się zbudować ten napęd i ocalić Ziemię, ale na wszelki wypadek przygotowuję plan B.
Uniosłam brwi zaskoczona.
- Buduję coś na kształt Arki... Ogromna rakieta. Zabierzemy wszystko czego potrzebujemy i polecimy na Marsa.
Spojrzałam na niego jak na kosmitę, walcząc z chęcią wybuchnięcia śmiechem.
- Faktycznie jest Pan wielkim optymistą. Ogromnym.
- Wszystko dokładnie przemyślałem. Potrzebujemy 160 ludzi i sprzęt.
- Dlaczego 160?
- Każdy gatunek ma pewien próg... minimalną ilość osobników, żeby gatunek przetrwał, rozumie Pani? W przypadku ludzi to jest właśnie 160 osób.
Nie przestawałam patrzeć na niego z wielkim powątpiewaniem.
- Więc wpakuje Pan do rakiety 160 ludzi, pośle ich na Marsa, zupełnie pustą planetę, podczas gdy na Ziemi nastąpi masowa zagłada - pokiwałam głową. - Doskonały plan. Co z resztą zwierząt?
- Ah tak, pani chomiki - zaśmiał się wesoło. - Miejmy nadzieję, że plan B nigdy nie będzie potrzebny - dodał już poważniej. Niestety na Arce nie ma miejsce na zwierzęta - westchnął. - Zabierzemy ze sobą wszystko, co potrzebujemy, żeby zbudować tam funkcjonalną kolonię.
Zmieniliśmy temat, zaczynało się robić zbyt depresyjnie. Tanz opowiedział mi jeszcze o szczegółach, jakiego rodzaju informacji potrzebował najbardziej. Później rozmowa przestała dotyczyć pracy, opowiedziałam mu o koniach, dopytywał o nie i wyznał, że zawsze chciał nawiązać z nimi bliższy kontakt, ale zawsze był zbyt zajęty. Z kolei on opowiedział mi o swojej firmie, o ciężkich początkach i konfliktach z wujkiem. Zaczęłam go naprawdę lubić. Jak na kogoś sławnego, był całkiem w porządku. W telewizji kreowali go na aroganckiego narcyza. Dobrze, faktycznie miał wielkie ego, ale miałam do czynienia z gorszymi przypadkami.
Wróciłam do hotelu w całkiem dobrym humorze. Była już dwudziesta druga, ale mimo wszystko musiałam zadzwonić do ministra obrony. Nie był zadowolony, ale na szczęście jeszcze nie spał. Gdybym go obudziła, pewnie ochrzaniłby mnie z góry na dół i nie zdążyłabym nawet powiedzieć o co mi chodzi.
Ostatecznie udało mi się powiedzieć, że wiem o projekcie Samson i uprzejmie proszę o dopuszczenie mojej organizacji do tej misji. W słuchawce zapanowała cisza, a później usłyszałam krótkie "oddzwonię".
Zatem istniały dwie opcje. Wszystko pójdzie zgodnie z planem, albo przyślą kogoś, kto ma mnie zabić. Usiadłam więc na łóżku i grzecznie czekałam. Na telefon albo na zabójcę. Zadzwonił telefon i westchnęłam z ulgą, odbierając go. Zgodzili się. Niechętnie, po długiej dyskusji, ale się zgodzili. Miałam się zjawić następnego dnia w Pentagonie żeby odebrać przepustkę i wziąć udział w naradzie.

- A więc się Pani udało! - ucieszył się.
Nie mogłam się powstrzymać przed lekkim uśmiechem. Ale to bardzo lekkim.
- Oczywiście, że tak - odpowiedziałam z dumą.
Tanz szczerzył się przez chwilę, ale po kilku sekundach uśmiech zniknął. Zamyślił się na moment.

- Owszem. To jakiś problem?
- Skąd! - odparł szybko. - Więc... Pani też...
- Tak - przerwał jego nieudolne próby. - Jestem mutantką.
Wywróciłam oczami i dalej szliśmy już bez słowa.
W końcu dotarliśmy do czytnika kart, który bez problemu zatwierdził nasze przepustki. Weszliśmy do centrum dowodzenia. Kilku ludzi spojrzało na nas znad ekranów komputerów, generał sil zbrojnych podszedł bliżej, tak samo jak wiceminister obrony Harris Anders. Spotkałam go parę razy. Nie byłam pewna czy go lubię czy nie, był bardzo profesjonalny, tylko mogłam o nim powiedzieć.
- Panno Stark - powiedział, uścisnąwszy moją dłoń. - Muszę przyznać, że nie spodziewałem się Pani tutaj, ale wytyczne ministra Collinsa były jasne. Proszę się rozgościć.
Chciałam prychnąć śmiechem, nie mieli tu nawet kanapy, ale jakoś się powstrzymałam.
- Rozumiem, że poznała już Pani Dariusa Tanza?
- Niestety tak - powiedziałam, unosząc podbródek, nie zerkając nawet przez chwilę na Tanza.
Harris uśmiechnął się i pokiwał głową. Czyli zdobyłam jego sympatię, jest dobrze.
- Jeśli pozwolicie, zajmę się teraz śmiercionośną asteroidą. - Posłałam im uroczy uśmiech i zaczęłam zwiedzać. Jako szefowa malutkiej, ale jednak podlegającej rządowi organizacji, dostałam pozwolenie na węszenie tutaj ile mi się podoba. Zlecenie było proste. Niestety już przestało chodzić o Tanza i jego oczekiwania. Musiałam dowiedzieć się wszystkiego także dla siebie. Trzeba było opracować własny plan na wszelki wypadek.
Zajęłam wolny komputer i podpięłam pendrive'a z nadajnikiem. Alex mógł dzięki temu połączyć się z tym urządzeniem i skopiować wszystko na swój dysk. W międzyczasie sama zaczęłam grzebać i z każdą minutą ogarniał mnie coraz większy strach. To było naprawdę poważne... Spędziłam tam wiele, wiele godzin. Wyszłam dopiero wieczorem i od razu poprowadziłam samochód w stronę Tanz Industries.
Kobieta, która przedstawiła się jako Klarisa obiecała, że zaraz skontaktuje się z Panem Tanzem i zapyta czy ma czas na moją wizytę. Nie prychnęłam, byłam z siebie bardzo dumna.

Tanz siedział na fotelu w kącie. Wyglądał trochę nieszczęśliwie, ale wolałam nie pytać. Klarisa szybko wyszła, więc zostaliśmy sami.
- Panno Stark, co Panią sprowadza? - zapytał trochę zmieszany, wstając i pospiesznie poprawiając marynarkę.
Wyjęłam z kieszeni pendrive'a i rzuciłam mu, przy okazji dowiadując się, że ma słaby refleks.
- Tutaj znajduje się wszystko, co chciał Pan wiedzieć - powiedziałam, nie kryjąc satysfakcji i skrzyżowałam ręce, czekając na jego odpowiedź.
Chyba trochę go zatkało, bo popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
- To było... szybkie...
Uśmiechnęłam się z dumą.
- Nic trudnego. Jedna z prostszych misji - odparłam z machnięciem ręki, ale zaraz spoważniałam. - Tylko, że teraz zaczyna się najtrudniejsza misja dla nas wszystkich. Widziałam te dane. Nie jestem astrofizykiem, ale to wygląda źle.
Pokiwał głową ze smutkiem, a później wręcz skończył do komputera, chcąc zobaczyć to na własne oczy. Coraz bardziej marszczył brwi, przeglądając pliki. W końcu nawet przeklął.
- Co?
- Wygląda na to, że mają inny plan i to cholernie beznadziejny plan! - zdenerwowany walnął ręką w ekran, a później podszedł do okna, ciężko wzdychając.
- Jak bardzo beznadziejny...? - zapytałam, gdy podeszłam bliżej.
- Chcą rozwalić asteroidę. Tylko, że wtedy mnóstwo odłamków spadnie na Ziemię wyrządzając niewyobrażalne szkody! Praktycznie cała Azja przestanie istnieć! - mówił zdenerwowany.
Ostrożnie złapałam go za ramię i posłałam mu uśmiech.

- Więc naprawdę chce się Pani zaangażować?
- Żeby Pan wiedział. I przejdźmy w końcu na Ty bo zaraz trafi mnie szlag!
Zaśmiał się podał mi rękę.
- Darius. Do usług. - Uniósł moją dłoń i złożył na niej delikatny pocałunek.
Już czułam, że na mojej twarzy pojawiają się ogromne rumieńce i chociaż bardzo się starałam nie mogłam tego powstrzymać.
- Livia - wykrztusiłam w końcu ze zmieszaniem. - Muszę już wracać do hotelu, skontaktować się z moimi ludźmi i wyjaśnić im sytuację...
- Po pierwsze, nie może Pa... nie możesz o tym mówić, to ściśle tajne. Możesz jakoś ich zaangażować, ale nie mogą wiedzieć, że chodzi o asteroidę. Ludzie nie mogą się dowiedzieć, bo zapanuje panika. Nie chcesz mieć tu wybuchu paniki, zaufaj mi. A po drugie to zaraz poślę kogoś po Twoje rzeczy, mam pokoje w zachodnim skrzydle. Czasem przez miesiąc nie wychodzę z firmy.
Protestowałam, ale najwyraźniej Darius Tanz musiał wygrać każdą dyskusję i ostatecznie wylądowałam w pokoju gościnnym. A raczej w apartamencie.
- Nieźle... - szepnęłam do siebie.
Usiadłam na łóżku i wyjęłam telefon. Układałam sobie w głowie wszystko co miałam powiedzieć. W końcu wybrałam numer do Alexa.
- Halo? - usłyszałam jego głos, obstawiam, że był nieźle nakręcony przez dane, które dostał.
- Słuchaj, nie możesz o tym nikomu powiedzieć!
- Eee... trochę za późno... - przyznał skruszony, a mnie szlag trafił.
- KOMU POWIEDZIAŁEŚ?!
- Twojej siostrze...
- Ah... No dobra. Ona może wiedzieć, tylko przekaż jej, że też ma trzymać buzię na kłódkę i...
- Właściwie to jesteś na głośnomówiącym i ona Cię słyszy...
- Okej - westchnęłam ciężko. - Hej, Det! Wiem, że to szok, trzymasz się jakoś?
- Jakoś...
- Dobrze. W takim razie wiecie, że sytuacja jest poważna. Macie wszystkie informacje, więc możecie zacząć przeszukiwać rejestry mutantów? Proszę? Może znajdziecie kogoś, kto mógłby pomóc? Przysyłajcie mi ich dane na bieżąco, będę to omawiać z Dariusem. Póki co zostanę tutaj, będę na bieżąco.
- Eee siostro?
- Tak?
- Kim jest Darius...?

Rozłączyłam się. Sama nie wiedziałam czemu aż tak bardzo waliło mi serce. Potrzebowałam chwili żeby się uspokoić. Postanowiłam wziąć prysznic i się położyć. To był bardzo długi dzień.
Łazienka, jak się okazało, nie miała prysznica, a wannę. Była to naprawdę duża wanna. Muszę sobie taką sprawić w domu. Koniecznie. Zaczęłam napuszczać wodę i zdjęłam już ubrania, gdy usłyszałam pukanie. Chcąc nie chcąc musiałam otworzyć, bo to mogło być ważne. W tej sytuacji nie mogłam udawać, że śpię czy coś... Owinęłam się szczelnie ręcznikiem i przeklinając zimne kafelki pobiegłam na bosaka do drzwi. Otworzyłam je i zobaczyłam
trochę zawstydzonego i jednocześnie rozbawionego moim widokiem Dariusa. Ja automatycznie oblałam się rumieńcem, pobijając chyba jakiś mój dzienny rekord.
- Amm... cześć? - wydukałam.
- Przyniosłem pizzę. - Podniósł pudełko i pomachał mi nim przed twarzą. - To może jednak to tu zostawię i...
- Nie, nie... wejdź i zaczekaj chwilę. Tylko się ubiorę. - Posłałam mu uśmiech i pobiegłam do łazienki. Zamknęłam drzwi i przeklęłam kilka razy pod nosem za swoją głupotę. No i po co go tu zapraszałaś? Boże, byłam niepoczytalna, gdy tylko z nim rozmawiałam. Pokręciłam głową, odganiając te myśli i szybko założyłam na siebie ubrania. Rzuciłam wannie tęskne spojrzenie i wyszłam do pokoju. Darius siedział na podłodze i zjadał już pierwszy kawałek.
- Wybacz, nie mogłem czekać, umieram z głodu - westchnął.
- Nie będę się gniewać, jeśli coś zostawiłeś...
Usiadłam obok i otworzyłam pudełko. Było tam jeszcze sporo kawałków, a cudny zapach rozniósł się po pokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz